Tym razem prezentujemy relację (całkiem świeżą) z kolejnej podróży wschowianina. Jak widać, mimo średniego budżetu jakim dysponuje nasza redakcja, udaje się naszym korespondentom docierać do całkiem odległych miejsc na świecie. Relacja Zbigniewa Dachowskiego, z jego - jak uważa - podróży życia, ilustrowana jest zdjęciami znajdującymi się w naszej galerii. Zapraszamy do zajęcia wygodnej pozycji i odbycia tej podróży wraz z autorem.
Listopad 2011 - CHINY
7 października 2011 o 13:53
Niewiarygodne – ale prawdziwe. Trwają przygotowania do wyjazdu, co do którego nawet nie ośmielałem się marzyć. Pełna i niepodważalna zasługa Michała, pomysłodawcy i inicjatora tej wyprawy (dziękuję). Wyjazd ze Wschowy dnia 11 listopada (w święto Narodowe) o poranku do Warszawy. 16.55 wylot z Warszawy do Amsterdamu. Dwie godziny czekania – na 9,45 godz. lot do Pekinu. Przesiadka i wylot do Xiamen (naprzeciw Tajwanu, blisko Malezji i Honkongu). Następnie 6 godzinna podróż na miejsce koleją. Taki jest plan dotarcia do córki mojego Przyjaciela, Michała, która naucza w Chinach języka angielskiego.
Czas dotarcia w godzinach – ok. 27. Niemało. Z powrotem o 2 godziny mniej. Bo nie będzie międzylądowania w Pekinie. Prosto z Xianmen do Amsterdamu, a stamtąd do Warszawy i do domku. Rejsy samolotowe odbędą się na pokładach największych samolotów świata – Airbus A332 i Boeing 777.
Kurcze. Boję się. Ale co tam. Wycofania z podróży zaplanowanej z Michałem w październiku 2010 (w czasie pobytu w Gruzji ) na razie nie planuję.
Bilety kupione, oczekujemy na wizy!
6 listopada 2011
Wszystko już zakupione – wizy, bilety kolejowe do Warszawy. Dodatkowe zakupy ubrań. Pakuję się i Michał też. Do wyjazdu zostały 2 dni. Jestem spakowany. 3 dni spędzimy w Xiamen, mieście uniwersyteckim naprzeciw Tajwanu.
Już jest 11 listopada, godz. 5.45 – wyjazd!
Dzień 1
Przebieg podróży: Leszno-Warszawa InterCity 5 godz. Wylot do Amsterdamu 16.55. Amsterdam - Pekin 9,30 godz. lotu. Pekin – Xiamen 3 godz. lotu. Na miejscu jesteśmy po południu. W trakcie odpraw paszportowych i kontroli osobistych, bardzo szczegółowych, przyglądam się jak wielu ludzi podróżuje. Przemieszcza się. Wrażenie (na mnie) robią ruchome chodniki - taśmy po których ludzie przemieszczają dwa razy szybciej w odniesieniu do idących obok. Na pokładach samolotów regularne posiłki i dużo, dużo sympatii od nieznanych sobie ludzi. To jest prolog do tego co nas czeka. Stałe relacje z różnymi podróżującymi i obsługą na pokładach samolotów. Michał – podróżnik i globtroter zauważa, że jak dotychczas podróż nasza przebiega bezproblemowo i zgodnie z czasem. Aż strach pomyśleć co byłoby gdyby pojawiły się jakieś problemy. Wszystko jednak jest ok. Bez przygód docieramy do Xiamen – miasta wyspy. Na lotnisku witają nas Ola, córka Michała i Luis jej przyjaciel. Oboje są nauczycielami języka angielskiego w oddalonej od Xiamen jakieś 600 km miejscowości – Shaowu w prowincji Fuijan. To jest nasz cel. Jednak po drodze zostajemy w Xiamen 3 dni w miejscowym, tanim ale bardzo dobrym hotelu. Pierwsze wyjście na miasto i od razu różnice kulturowe, roślinne, urbanistyczne. Jest ślicznie.
Miasto oświetlone milionami świateł, gwaru, ruchu, muzyki, zapachów. Zapiera dech. Dla mnie to jest szczególnie ciekawe. Po raz pierwszy w życiu widzę palmy, inną, ciekawą roślinność i tak dużą liczbę ludzi na ulicach jakiej do tej pory nie widziałem. Po zakwaterowaniu – miasto i kolacja na jednej z uliczek. I tu (nie po raz pierwszy i nie ostatni) zdziwienie moje będzie towarzyszyć całej tej wyprawie. Co krok kramik z jedzeniem, kuchnia przy kuchni, stragan przy straganie. RÓŻNE – bardzo egzotyczne potrawy. Michał zaczyna próbować za namową Oli i Luisa wielu potraw. Ja z dużą dozą rezerwy nie mam takiego przekonania. Przeczytawszy przed wyjazdem w Internecie, ile na takiego jak ja Europejczyka czyha bakterii, zarazków i co mogą zrobić za spustoszenie z moim organizmem, podchodzę do tego jedzenia sceptycznie. Z czasem zacznę jednak zmieniać zdanie i do końca, bez turbulencji z moim organizmem, z apetytem będę próbował różnorodności kuchni azjatyckiej. Ten jednak wieczór, po męczącej podróży, kończy się drobnym jedzeniem, piwem i powrotem do hotelu, gdzie padam i zasypiam natychmiast. Pierwsze wrażenie jest takie – jest ślicznie i egzotycznie a ludzie bardzo mili i przyjaźni. Stale jesteśmy pozdrawiani i…oglądani.
Dzień 2
Śniadanie. Czyli – pałeczki w ruch. Dzień rozpoczął się od wizyty w hotelowej restauracji. Niestety nie dla mnie – przyjdzie czas i głód to przywyknę. Na razie patrzę z podziwem na Michała i jego dziecko jak zajadają ze smakiem prawie wszystkie potrawy. Dziś przepłynięcie promem (ok. 5 minut za 8 yanów) na atrakcję dnia. Wyspa nieopodal Xiamen - Gulangyu to wyjątkowe miejsce, bo w czasach kolonialnych zamieszkiwana przez Europejczyków. I rzeczywiście tak jest. Roślinność tropikalna, plaże, piękne budynki – dziś zamienione na instytuty badawcze, ogrody botaniczne, czy wolierę z ptakami. Nie tylko my zwiedzamy to miejsce. Jest tu całe mrowie turystów chińskich, zorganizowane wycieczki. Jednak wstęp do ogrodów jest dodatkowo płatny. Spacer przy pięknej pogodzie i śliczne widoki to atuty tego dnia. Wypływamy z wyspy już po południu i kończymy dzień jak zwykle przy jednym z tysiąca stolików „restauracji” na ruchliwej ulicy. Z tego dnia zapamiętałem, że stale się nam przyglądano. Największe emocje budziła Ola – dziewczyna o niespotykanej urodzie. Ludzie robili sobie z nią zdjęcia, pokazywali dzieciom. No co tu dużo pisać o Oli – po prostu: Gwiazda o osobistym uroku i cud urodzie.
Dzień 3
Od 9 rano na nogach. Plan na dziś – to Bus Turystyczny i jazda nim dookoła wyspy. Wspaniały pomysł (Michała? Luisa?) na spędzenie jeszcze jednego słonecznego dnia w Xiamen. Ta wyprawa to dopiero widoki. Wielkie, nowoczesne osiedla, plaże, autostrady biegnące częściowo w morzu. Cała gama kolorowej (jesiennej) zieleni. Zwiedzanie portu morskiego z dżonkami do połowów (wszystkiego co pływa w morzu). Atrakcją dnia jest też świątynia buddyjska, która jak latarnia morska w tej części miasta kontrastuje z nowoczesnością i biednymi domostwami.
Dzień 4
Podróż chińskimi kolejami państwowymi (nic mi nie wiadomo o prywatnych) rozpoczęliśmy z Xiamen wczesnym rankiem. Przed nami bowiem ponad 600 km do celu o nazwie Shaowu – miasta 300 tyś. (według innych wioski), w której uczą Ola i Luis. Cała sprawa nie byłaby warta opisu gdyby nie czas do jazdy – 12 godz. i wykupione miejsca siedzące (sic.!) w pociągu. I tu mała dygresja. Ktoś, kto jednak nie zna Michała, powinien się dowiedzieć, że jest to człowiek słusznej postury, ważący 120kg. Więc i jego tyłek jest nieco większy, niż u przeciętnego człowieka - o chińskim tyłku nie wspominając. Tak na marginesie, mojej przyjaciółce M. pupa Michała się podoba. Więc pierwsze wrażenie po zajęciu miejsc było trochę dziwne. Mnie może to nie wystraszyło, ale Michała i owszem ze względu na wspomnianą już wielkość osoby i za przeproszeniem (Michale) tyłek. Jeszcze nie tak dawno perspektywa jazdy pociągiem była tak odległa jak wczorajsze piwo, ale wejście do pociągu i zajęcie miejsc diametralnie to zmieniło. Kończąc – Ola i Luis zauważyli, że Michał siedzi tylko połową tyłka i zapadła decyzja o dopłacie do kuszetek. Było to wyjątkowo dobre posunięcie, które pozwoliło nam leżąc, śpiąc i zawierając liczne znajomości (w tym gromada dzieci, w różnym wieku) dojechać nocną porą do celu. Shaowu powitało nas w nocy licznymi, nie spotykanymi do tej pory przez nas taksówkami. Jedna z nich zawiozła nas do szkoły i mieszkania, które na kilka dni stało się naszym domem.
Dzień 5
Poranek w Shaowu. Takiego zatrzęsienia sklepów do tej pory nie widziałem. Miasto podzielone jest na sektory, w których zlokalizowane są różne rodzaje produktów. Sektory butów, czapek, zabawek, odzieży męskiej, damskiej, itp. Takie ilości, że zastanawiamy się kto to kupuje. Ale Chiny to nie bieda. To luksusowe samochody, markowe sklepy, światowe marki aut, odzieży i fast foodów. Oczywiście jest też biednie – ale jakoś tego nie widać. Poznajemy kolejną, miłą osobę: Australijkę Dianę. Jest, tak jak Ola i Luis, nauczycielką angielskiego w tej samej szkole. Znawczyni historii miasta i jego zabytków. Wieczorem jemy kolację według chińskiego ceremoniału w jednej z restauracyjek, gdzie Luis prosi Michała o zgodę na wesele z Olą. Zanosi się na wesele, o którym ja (my) wcześniej nie mieliśmy pojęcia. I to wesele według starej, pięciotysiącletniej tradycji chińskiej. Rany!!!
Dzień 6
Czwartek. Zaczyna się dekoracja i przystrajanie weselne mieszkania młodych. Ciekawi miasta i ludzi, spacerujemy i oglądamy z ciekawością – nowy, nie całkiem zrozumiały dla mnie świat. Czuję się jak w mrowisku. Taki ruch i ciągły hałas. Oczy dookoła głowy. Wieczorem mamy oficjalne powitanie przez władze miasta i szkoły. Jest wystawne przyjęcie w nowo otwartym budynku. Centralną postacią przyjęcia jest Pan Lin Xian He (trzecia osoba władz miasta) wraz z żoną i córką. Jest Luis, Ola, Diana i my. Rozsadzeni jesteśmy według jakiegoś klucza, gdzie centralną postacią jest Michał i Mr John (tak z angielska nazywamy Chińczyka). Spotkanie bardzo oficjalne, z bardzo dobrym jedzeniem, grzecznościami, toastami. Duszą spotkania jest Michał i zdobywa sobie serce wszystkich chińskich uczestników spotkania. Atmosfera wieczoru jest podniosła i uroczysta. Wymieniamy się prezentami. Masakra – co za przyjęcie!
Dzień 7
Pada. Z samego rana leje z nieba jak z fontanny. Ciepły tropikalny deszcz. A do tego rozchorował się Michał. Dolegliwości żołądkowe uziemiły go na dobre w łóżku. Szczerze mówiąc dobrze chyba się stało, nadszedł bowiem czas, żeby przetrawić wszystkie okoliczności naszego pobytu i ocenić to co do tej pory się stało. W czym uczestniczyliśmy i co widzieliśmy. Moja refleksja jest taka: świat jest otwarty i ciekawy. Ludzie są życzliwi i spontaniczni, pomocni i otwarci. To jest wartość, którą dostaję w darze nie wiedząc do końca czy na nią zasługuję.
Dzień 8
Wesele. Dzień szczególny dla Oli i Luisa, ale też dla Michała, który w tym ceremoniale będzie pełnił określoną rolę i funkcję. Wszystko zaczyna się o 15.00 w Studio przygotowującym młodych do obrzędu. Czesanie, make up i ubieranie w szaty ceremonialne. Niby nic takiego. Ale młodym towarzyszy cała masa ludzi z zewnątrz. 5 fotografów i 2 kamerzystów. Robią przy tym taki hałas, rwetes, zamieszanie, że wydaje się jakbym był na targowisku. Niektórzy kładą się nawet na posadzkę i z takiego poziomu robią zdjęcia. Krzyk i wrzawa wzrasta kiedy następuje ubranie młodych w szaty ceremonialne a apogeum osiąga, gdy na dole, na ulicy podstawiana jest lektyka, w której przenoszona będzie Ola. Tu się dzieje! Ola wsiada do lektyki, którą niesie kilku tragarzy, Luis i Michał idą obok. Jest też kapela, która robi hałas porównywany do odgłosu trąb jerychońskich. Cały ten orszak weselny zaczyna się przemieszczać ulicami miasta. Wrzawa narasta i potężnieje. Pojawienie się orszaku na ulicy powoduje zatrzymanie ruchu, trąbienie aut, gromadzenie się ogromnej liczby gapiów, dzieci. Cały ten zgiełk i zamieszanie towarzyszy dwukilometrowemu przemarszowi do Domu Weselnego.
Co należy do tradycji: trzy razy odpalane z wielkim hukiem petardy, odsłanianie twarzy panny młodej specjalnym kijkiem, przyrzeczenie ślubne, udział w ceremonii ojca i prośba narzeczonego o zgodę na poślubienie oblubienicy, przyjęcie weselne z jedzeniem i piciem. 40 gości rozmieszczonych przy 4 stołach, obficie zastawionych jedzeniem i winem. Michał urozmaica ceremonię akcentami polskimi – śpiewamy 100 lat i inne polskie piosenki ludowe, czym wzbudzamy aplauz i oklaski. Mało tego, Michał po wypiciu „gambey” z Mr Johnem rozbija kieliszek po winie rzucając nim o posadzkę, co wywołuje małą konsternację. Ale wyjaśnienie tego czynu jako gestu, dozgonnej przyjaźni i braterstwa, cementuje przyjaźń polsko-chińską. A z Michała i Mr Jhona czyni „shun di” – czyli brat. Mnie ten „zaszczyt” też dotyka (rozbicie kieliszka), ale z oporami z mojej strony. Robię to pod wpływem Chińczyka, któremu takie bratanie, widocznie, spodobało się i głośnym okrzykiem zachęcił mnie do tej czynności. Tańce i śpiewy, Luisa i moje granie na gitarze kończą ten wspaniały wieczór. Limuzyny odwożą nas do domu. Uff !! Od 300 lat nikt w Shaowu nie miał takiego wesela.
Dzień 9
Ranek powitał nas słońcem i ciepłem. Tego dnia (niedziela) Ola i Luis zaproponowali nam spacer (hmm… 5 km) do wioski chińskiej i wizytę u prostych ludzi. Oczywiście przystaliśmy na to z ochotą. Wyprawa okazała się poznawcza co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze zobaczyliśmy Chiny, takie jak pokazywane są w TV. Prości ludzie, pola ryżowe, laski bambusowe, spokojna praca na polu. Dużo groźnie wyglądających psów. Ludzie, do których przyszliśmy mieszkali bardzo skromnie w czymś co od biedy można by nazwać domem. Przygotowano dla nas tradycyjny poczęstunek – herbatę. Ugoszczono domowym jedzeniem, do którego pomimo zachęt podchodziłem z rezerwą. Spróbowałem potraw, ale dopiero po wypiciu poczęstunku z alkoholu, wódki z ryżu, mocnej bo mającej 59%. Największym jednak zaskoczeniem była jednak, mówiąc językiem ekonomicznym, działalność gospodarcza naszego gopodarza. Był on mianowicie hodowcą trzody chlewnej. Prawdziwej, na sposób europejski prowadzonej farmy, z boksami, mieszalnią (ręczną) pasz, antybiotykami, knurami i maciorami. To było kolejne moje zaskoczenie w Chinach. Zrobiło to na mnie wrażenie, ale jeszcze większe na Michale, który z wykształcenia jest zootechnikiem. Dzień zakończyliśmy w restauracji japońskiej na tradycyjnym sushi. Tego dnia kupiliśmy bilety na podróż powrotną pociągiem. Nauczeni doświadczeniem wybraliśmy kuszetki. Ale czas dojazdu do Xiamen wydłużył się nam do 15 godz.
Dzień 10
Dziś (poniedziałek) braliśmy udział w apelu szkolnym, gdzie na placu szkolnym zebrały się wszystkie klasy – 3 tyś. uczniów i nauczycieli. Niesamowity widok. Zwiedziliśmy też atrakcję miasta – budynki i świątynie buddyjskie. Na wieczór zaproszeni zostaliśmy na kolację do prywatnego mieszkania, które zrobiło na mnie wrażenie. Było nowoczesne i (??) europejskie z normalną łazienką i toaletą w mieszkaniu. Rytuał picia i parzenia herbaty – już nas nie zaskoczył, ale jedzenie, do którego się przekonałem było smaczne i urozmaicone. Tego wieczoru wreszcie się w Chinach najadłem. Był to już ostatni dzwonek, bo do wyjazdu zostało 2 dni. Tu podziękowania należą się chińskiej koleżance Oli, Yasmin.
Dzień 11
Tian Cheng Valley. Niespodzianka. Wyjazd z samego rana do parku narodowego na spływ tratwami bambusowymi i miejsca wypalania ceramiki z czasów dynastii Ming. To znowu było duże zaskoczenie. Nie z powodu miejsc z zabytkami (bo te zawsze znajdą się wszędzie), ale z powodu jazdy, płatną !!! autostradą. Oddalone ok. 80 do 100 km miejscowości to park narodowy, ogród botaniczny z orchideami i stara fabryka ceramiki. Można powiedzieć zupełnie szczerze i z pełnym przekonaniem: wspaniały dzień, wspaniali ludzie nam towarzyszący, atmosfera i uliczki jakby przeniesione z kart książki średniowiecznej z pięknie malowanymi rycinami. Dzień ten zapisał się w pamięci z powodu nadania Michałowi chińskiego imienia: Huang Dawei. Moje wymyślono na wieczornej kolacji: Lan Wu. Dostąpiliśmy zaszczytu jaki niewielu otrzymuje w darze. Cała zasługa spływa na Michała, bo on w dowód sympatii jednej z towarzyszącej nam kobiet, nadał anglosaskie imię: Betty. Był to najbardziej męczący dzień w zwiedzaniu naszego chińskiego zakątka. Do wyjazdu pozostał już jeden dzień. Gościna wspaniała, ale już się stęskniłem za Wschową.
Dzień 12
Zakupy, zakupy, zakupy. Pora na wyciągnięcie list, osób dla których trzeba, a wręcz koniecznie należy zakupić tu na miejscu jakiś mały, oryginalny prezent jako pamiątkę z Chin. Jest to już przedostatni nasz dzień przed jutrzejszym wyjazdem. Kupowanie i pakowanie. Nic istotnego oprócz tych czynności nie ma. Jest wieczorna uliczna przygoda, ale lepiej spuścić nań zasłonę pełnego milczenienia. Nie ma o czym pisać. Ostatnie zdjęcia z grającej fontanny.
Dzień 13
Dzień wyjazdu. Ostatnie zdjęcia na placu szkolnym z przyjaciółmi, dyrekcją szkoły, Luisem i Olą oraz Dianą. Odjazd samochodami na dworzec kolejowy i tu kolejna niespodzianka. Jest Mr John, który osobiście odwozi nas na stację kolejową. Odprowadzani jesteśmy do pociągu całą eskortą jak jakaś ważna delegacja. Odjazd z Shaowu do Xiamen 14.58. Podróż trwa 15 godzin. Jesteśmy na miejscu o 5 rano. Taxi i na lotnisko w Xiamen. Odlot do Amsterdamu 12.10. W Warszawie jesteśmy o 22.30 (przesunięcie czasowe o 7 godzin). Michał liczy czas podróży – wychodzi mu, że byliśmy w podróży całe 40 godzin. Niesamowite. Cała wyprawa to jak sen albo bajka, ale zdarzyła się naprawdę.
Dziękuję wszystkim ludziom, których spotkałem w czasie tej wyprawy na swojej drodze. Dziękuję Michałowi, że mnie zabrał w tą wspaniałą podróż. Dziękuję Oli, Luisowi, Lady Dianie. Dane mi było spotkać wielu bezimiennych ludzi, życzliwych, uśmiechniętych i pogodnych. Śpieszących z bezinteresowną pomocą, na każdym etapie tej podróży. Zostaną w mej pamięci na zawsze. DZIĘKUJĘ.
Więcej zdjęć z relacji: GALERIA/ Podróże bezkresu/ Moje Chiny
Odwiedza nas 60 gości oraz 0 użytkowników.
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.