Tego dnia wstajemy dość wcześnie. Dopiero zaczyna świtać, gdy my już grzecznie udajemy się na śniadanie. Skoro jednak mamy zaległości w zwiedzaniu to nie ma innego wyjścia. Nastroje w grupie dopisują. Widok przedstawicieli grupy imprezującej nasuwa mi na myśl podejrzenie, że ich zapasy alkoholu z Polski są chyba niewyczerpywalne.
Dzień IV (28.02.2011r.)
Mandawa – Pustynia Thar
Zwiedzanie niezwykłej Mandawy jest jeszcze bardziej niezwykłe dzięki słońcu, które dopiero zaczyna swoją wędrówkę po nieboskłonie. Maszerujemy uliczkami jednego z ciekawszych miast Regionu Szekhawati, potocznie zwanego Regionem Malowanych Miast. Każda mijana przez nas kupiecka rezydencja – havela jest niesamowicie bogato zdobiona. Różnobarwne freski na ścianach, kunsztowne zdobienia okien i drzwi robią na nas wrażenie. To miasto leżące na licznych niegdyś szlakach karawan potrafi oczarować. Niestety, żadna z ozdób nie jest w stanie przykryć drugiego oblicza Mandawy. Te piękne rezydencje, pałace i uliczki coraz bardziej zmieniają się w ruiny. Aż trudno się z tym pogodzić, jest tyle mniej ciekawych miejsc wspieranych przez UNESCO, a tutaj nic, świat zapomniał o tym miejscu. Bez pomocy z zewnątrz nie da się go uratować. Wędrujemy więc w połowie wymarłymi uliczkami miasta, nie mogąc zrozumieć dlaczego tak się dzieje. Zresztą wędrujemy nie tylko my. Przyznać należy bowiem, że choć okres świetności kupców z Mandawy przeminął, to coś jednak pozostało z tamtych czasów. To coś, to żyłka mieszkańców do handlu. Tak duża grupa europejskich turystów to okazja, której nie chce przegapić chyba żaden mieszkaniec miasta. Z każdego zaułka, zza każdego zakrętu, wyłaniają się ludzie, którzy mają coś do zaoferowania i maszerują wraz z nami. Zaczęło się niewinnie od kilku grajków, którzy za kilka rupii są gotowi grać na najróżniejszych lokalnych instrumentach. Pod koniec spaceru można by było już się pokusić o stworzenie wcale nie małego zespołu ludowego. Wraz z nimi przybywają sprzedawcy, handlujący pamiątkami z drewna, pamiątkami z żelaza, pamiątkami z ceramiki, ludowymi laleczkami, ozdobami, koralami, bransoletami, pocztówkami, książkami, napojami, bateriami do aparatów, kartami pamięci. Jest tu wszystko o czym tylko może pomyśleć turysta, a nawet to, o czym w ogóle by nie pomyślał. Za handlarzami ciągną ludzie oferujący robienie zdjęć, a to z kozą, a to z wielbłądem, a to z krową, a to na jakimś wózku. Dziesięć rupii załatwi wszystko. Co tylko chcesz. Po pewnym czasie miejscowych szukających zarobku jest więcej niż nas. Zaczyna to wszystko przypominać małą procesję przez miasto. Pod koniec wędrówki po Mandawie daję wytrwałemu sprzedawcy 10 rupii po to tylko, aby już nie przedstawiał mi swojego towaru. Nagradzam jego wytrwałość, a sobie zapewniam spokój. Bo jest przecież tutaj co fotografować. Nie będę na to żałował tych 70-ciu groszy (czyli 10 rupii).
Po zwiedzaniu Mandawy nikt już nie pamięta o opóźnieniach, o zaległościach. Jesteśmy pełni wrażeń a przed nami przecież jeszcze safari na wielbłądach po Pustyni Thar i nocleg w namiotach. Jest wcześnie, a mimo to nasz kierowca Goldi bardzo się spieszy. Kiedy kilkakrotnie najeżdża dość szybko na spowalniające progi, zaczynam się zastanawiać, czy aby wieczorem lub w czasie gdy my zwiedzaliśmy Mandawę, zreperował przebitą oponę u wulkanizatora. Moje rozmyślania przerywa niespodziewany i energiczny skręt do przydrożnej restauracji. Kierowca ogłasza, że musi coś sprawdzić. Przez głowę przelatują mi coraz bardziej głupie myśli, jednak odpycham je, bo są głupie i niemożliwe przecież. Okazuje się, że w Indiach granice niemożliwości są w innym miejscu niż u nas. Kierowca z przepraszającym uśmiechem obwieszcza, że poszła następna opona, na dodatek zapasu nie mamy, bo nie było gdzie zreperować wczorajszej opony.
I jak tu nadrobić stracony czas? Prawie dwie godziny spędzamy w restauracji pijąc coca-colę lub piwo i czekając na kierowcę, który powlókł się autokarem do najbliższego wulkanizatora. Jedyną atrakcją jest wyżywanie się na pani pilot, ponieważ nie przypilnowała sprawy z oponą, czyli nie przypilnowała kierowcy, który powinien to załatwić. Tej radosnej czynności oddaje się spora liczba osób. Jak dobrze nie być pilotem wycieczki! Myślę także o tym, że skoro trzeciego dnia wycieczki tracimy już dwie opony, to jak to będzie wyglądać dalej? Na szczęście, choć o tym tego dnia jeszcze nie wiedziałem, prawdziwa okazała się zasada głosząca, że co się źle zaczyna to dobrze się kończy. Poza dwoma oponami nie straciliśmy już nikogo i niczego.
Podczas przymusowego postoju pan Rysiek z drugiego rzędu nie daje o sobie zapomnieć. Jest twórcą nowej przełomowej teorii. Otóż podczas rozmowy o piciu alkoholu (z pewnością najciekawszy temat sporej części grupy) pan Rysiek stwierdził, że na takich wycieczkach to jest spokój, bo alkoholicy poza Europę nie jeżdżą. Może i racja, może ich wyłapują na granicach, może mają specjalnie do tego celu szkolone psy, może podczas odpraw lotów na inne kontynenty podejrzanym robią odpowiednie testy, może alkoholikom zabierają paszporty i miłośnicy napojów wyskokowych poza teren Unii Europejskiej wydostać się nie mogą? Jakiś sposób musi istnieć, przecież pan Rysio się zna i byle głupoty by nie chlapnął. Nawet skacowany. A skacowany był codziennie, każdy dzień w autokarze zaczynał od dopraszania się o butelkę wody mineralnej, która nam podczas objazdu przysługiwała.
Po dwóch godzinach wraca szczęśliwy Goldi, autokar też jest szczęśliwy – wszystkie opony sprawne, naprawione. Podobno zapasowa także. Ruszamy na pustynię. Przebojem podczas jazdy jest dopytywanie się podczas każdego zahaczenia ramą o podłoże czy nagłego hamowania, czy to może opona strzeliła. Po godzinie 15-stej docieramy na miejsce. Nie jest więc źle. Dzięki wczesnej pobudce opona nie zawaliła nam planu dnia. Przed wyruszeniem na wielbłądzie safari czas na obiad. Spożywamy go w bardzo niecodziennej scenerii. Wszystko na świeżym powietrzu. Szwedzki stół stoi bezpośrednio na piasku, obok znajdują się miski z wodą, w których można przemyć ręce. Jadalnia to „rybackie” krzesełka rozstawione wokół drzewa. Jak cudownie jedzenie smakuje w takich warunkach. Siedzę, delektuję się widokiem pustyni, stojącą niedaleko parą wielbłądów i uważać tylko muszę, aby się nie poparzyć gorącą zupą. Jakże lubię takie momenty, jak różni się to od codziennego obiadu w kuchni w domu. Nie to, żebym obiadów w domu nie lubił, uwielbiam, ale taki odskok od codzienności zawsze mile widziany. Po obiedzie odbywam krótki spacer na pobliskie wydmy, za nimi natrafiam na obozowisko wojska. Armia Indyjska czuwa, aby nic się nie stało, wszak jesteśmy tylko kilkanaście kilometrów od granicy z Pakistanem. Wpadam na nienajlepszy pomysł zrobienia zdjęcia. Podnoszę aparat. Pobliski żołnierz podnosi karabin. Z uśmiechem woła „No foto”. Opuszczam aparat i wołam bez uśmiechu, co nie jest dziwne, bo w starciu aparat kontra karabin marnie oceniam swoje szanse, „OK - no foto”. Żołnierz opuszcza karabin. W przeciwieństwie do mnie jest w dalszym ciągu w dobrym nastroju i woła „Thank you”. Cóż, najważniejsze są dobre maniery. Dżentelmen wie jak kogoś zastrzelić w sposób zgodny z savoir-vivre’m.
Z pobliskiej wioseczki ruszamy na wielbłądach. Wszyscy mieszkańcy wychodzą przed domostwa i radośnie przyglądają się jak ponad 40-stu Europejczyków wyrusza na pustynię. Kilka osób, które zrezygnowały z niewątpliwej przyjemności spędzenia kilku najbliższych godzin na grzbiecie wielbłąda, jedzie ciągniętą przez niego dwukółką. Na początku są bardzo radośni, wygodnie wyciągnięci na wyścielonej podłodze dwukółki, twierdzą, że podróżują pierwszą klasą. Szybko wychodzi na jaw, jak bardzo się mylą. Jadąc za wielbłądem żony, co jakiś czas odczuwam zapachy, jakie nieraz - szczególnie po grochówce - towarzyszą ludziom, ale z racji tego, że wielbłąd jest trochę większy od człowieka to i zapach jest trochę bardziej intensywny. Nie wpływa to dodatnio na komfort podróży na dwukółce, dodatkowo okaże się, że same zapachy nie są najgorsze a wielbłądy nie zaprezentowały jeszcze wszystkiego.
Po piętnastu minutach zostajemy z żoną na końcu stawki. Na nic się zdają wysiłki poganiaczy, aby zwiększyć prędkość wielbłąda żony. Uparty niczym osioł porusza się z prędkością sporo mniejszą niż pozostałe. Z zazdrością spoglądam na jadącą przed nami na młodym ruchliwym wielbłądzie kobietę. Jednak zazdrość towarzyszy mi tylko dwie minuty. Młody, żywy wielbłąd ożywia się jeszcze bardziej, a ożywienie to prezentuje kilkoma niespodziewanymi podskokami. Pani ląduje ze sporej wysokości na plecach i przez pewien czas się nie podnosi. Po chwili mijamy ją zupełnie bez zazdrości, doceniając spokojne tempo naszych wielbłądów. Pani, która upadła, rezygnuje z dalszej jazdy i trafia na dwukółkę do ludzi, którzy już zrozumieli, że nie jadą pierwszą klasą.
Po kolejnym kwadransie zostajemy z żoną już zupełnie sami. Reszta grupy jest daleko z przodu i tylko czasami pojawiają się nam w polu widzenia. Mija nas także wielbłąd z dwukółką wyładowaną naszymi bagażami oraz kolejny, wiozący wodę na nasze pustynne obozowisko. Wszyscy są szybsi. Podczas gdy wyprzedza nas wielbłąd bagażowy, jesteśmy świadkami mrożącej krew w żyłach sceny. Otóż wielbłąd postanowił załatwić swoje potrzeby fizjologiczne bez wychodzenia do wychodka, czyli tak jak to zazwyczaj robi. Nie przeszkadzały mu nawet bagaże, które musiał ciągnąć. Bagażom to raczej przeszkadzało. Kilka zostało trafionych mniejszym lub większym rozpryskiem. Już zupełnie sytuacja przestaje mi się podobać, kiedy miga mi tam kolor mojego plecaka. Na moje alarmujące pokrzykiwania kierowca dwukółki bagażowej rozpaczliwie próbuje ratować sytuację, osłaniając bagaże workiem z paszą. Teraz jest sprawiedliwie, jak wielbłąd narobi ponownie, to narobi sobie na swoją kolację, nie na nasze bagaże. Na szczęście później, już w obozowisku, okazuje się, że nasz plecak wyszedł z tej przygody obronną ręką (o ile plecak obronną ręką wyjść może). Kończy się na trzech małych plamkach, które z łatwością dają się zmyć chusteczkami higienicznymi. Niestety, inni ponieśli większe straty. Korci mnie bardzo, aby porozmawiać z ludźmi z dwukółki czy ich wielbłąd również zaprezentował przetrawiony obiad. Jednak widząc ich miny, rezygnuję.
W międzyczasie, jeszcze podczas wędrówki przez pustynię, odkryliśmy z żoną tajemnicę małej prędkości maksymalnej jej wielbłąda. Otóż wielbłąd okazał się wielbłądzicą i to w dodatku ciężarną. No cóż, nie ma lekko w Indiach, wszyscy muszą pracować, nawet ciężarne wielbłądzice. W sumie samotna podróż przez pustynię (oczywiście z dwoma poganiaczami wielbłądów), z dala od zgiełku grupy, ma swój klimat i urok. Dodatkowo rozbawia mnie myśl, że za te same pieniądze mamy dwa razy dłuższą przejażdżkę wielbłądami niż reszta grupy. Trzeba umieć się pocieszyć. Postanawiam także zrobić ekstra sesję fotograficzną. W tym celu muszę zejść z wielbłąda, zrobić kilka zdjęć żonie na wielbłądzie - z ziemi (pstrykać z wielbłąda nie jest tak łatwo z powodu kołysania a zdjęcia robione z tyłu i tak nienajlepiej wychodzą) - i dopiero wejść z powrotem. Zaczynam tłumaczyć to poganiaczowi swoim łamanym angielskim. Ten stwierdza, że nie rozumie po angielsku. Powtarzam jeszcze dwa razy o co mi chodzi, a on również dwa razy powtarza, że język angielski jest mu obcy. Postanawiam sięgnąć po najbardziej motywujący środek świata i obiecuję poganiaczowi 500 rupii na koniec safari za to, że zacznie od teraz rozumieć po angielsku. Poganiacz okazał się niesamowicie pilnym uczniem języka angielskiego i z dużą przyjemności realizował od tej pory moje zachcianki. Nic dziwnego, okazało się później, że na 500 rupii musi pracować zazwyczaj tydzień. Zdjęcia wyszły cudownie i warte były swojej ceny. Tym sposobem wszyscy byli zadowoleni. Do dzisiaj żałuję tylko, że ja nie potrafię się tak szybko angielskiego uczyć.
Po dotarciu do obozu zostawiamy bagaże w swoim namiocie i czekamy na kolację. Kolacja ma podobnie jak i obiad niezwykłą otoczkę. Jemy pod gołym, pełnym gwiazd niebem a obozowisko otaczają zapalone pochodnie. Cały czas trwa także występ lokalnego zespołu folklorystycznego. Grupa imprezująca nie czeka nawet na kolację. Kiedy podają jedzenie, oni są już szczęśliwi z innego powodu. Moje zdziwienie wzbudza dopiero sytuacja przy szwedzkim stole. Otóż nakładam sobie ziemniaki, gdy nagle łyżka, którą nakładem, wylatuje mi z ręki. I to nie sama. Pomogła jej jedna ze szczęśliwych pań grupy imprezującej, która stwierdzić widocznie musiała, że już wystarczająco dużo sobie nałożyłem. Stoję zdziwiony i myślę – jak dobrze, że alkoholicy poza Europę nie jeżdżą, bo nie wiem jak oni musieliby się zachowywać. Na szczęście dalsze nakładanie jedzenia przebiega bez problemu i syty wędruję do namiotu. Nocą na pustyni temperatura bardzo spada, jednak każdy namiot zaopatrzony jest w ciepłe kołdry i śpi mi się doskonale. Zamykam oczy i wiem, że długo będę pamiętał ten nocleg na pustyni Thar zwanej Wielką Pustynią Indyjską i żołnierza, który był dla mnie na tyle miły, że nie pociągnął za spust...
Odwiedza nas 16 gości oraz 0 użytkowników.
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.