Polecamy

Polecamy

Dzień I - Warszawa-Stambuł-Delhi. Polki wysiadły nad Afganistanem

Po kilku godzinach lądujemy w Delhi. W Polsce jest północ, a według czasu lokalnego już 4.30. Zmęczeni ale zadowoleni, że lot przebiegł bez problemu (nawet alkohol się nie skończył - jednak co większy samolot, to większa ilość butelek na pokładzie), udajemy się do odprawy paszportowej. Przestronne i wyścielone dywanami terminale lotniska robią na mnie duże wrażenie. Ze smutkiem myślę o mało reprezentacyjnym, nawet po przebudowie, Okęciu.

 

 

 

Dzień I (25.02.2011)

Warszawa-Stambuł-Delhi

Polki wysiadły nad Afganistanem

 

 

Każda podróż ma swój symboliczny początek. Dla jednych może to być już podjęcie decyzji o podróży, dla innych kupienie biletów, zakup wycieczki w biurze lub faktyczne przekroczenie progu domu. Dla mnie podróż zaczyna się dwa dni przed przestąpieniem progu. Wtedy to wyciągam z szafy walizki (moją i żony) i rozpoczynamy pakowanie.

Nic to, że jeszcze trzeba następnego dnia wstać rano i pojechać do pracy. Przecież jak miło jest po przebudzeniu taką walizkę zobaczyć na środku pokoju, całe to wstawanie wczesne nie boli wtedy, nie przeszkadza lutowy mróz i ciemność za oknem. Jest przecież walizka pełna letnich ubrań i to wokół tego krążą już moje myśli. Moje myśli już podróżują.


Po spakowaniu i sprawdzeniu czy wszystko co niezbędne jest już w walizkach (dla mnie najbardziej niezbędny oprócz pieniędzy i paszportów jest sprzęt fotograficzny – zapomnienie czegoś innego mógłbym przeboleć, bez aparatu natomiast i możliwości fotografowania podróż taka byłaby dla mnie straszną torturą) pora ruszać. Ze Wschowy jedziemy do Poznania, gdzie spotykamy się z poznanymi na Sri Lance Jolą i Bogdanem. Do Warszawy jedziemy już razem. Na Okęciu przy stanowisku naszego biura podróży odbieramy paszporty z wizami indyjskimi oraz bilety na samolot. Do Indii lecimy tureckimi liniami lotniczymi z przesiadką w Stambule, co nas bardzo cieszy, bowiem jest to doskonała okazja do rozprostowania kości. Mimo lekkich obaw okazało się, że Turkish Airlines nie musi się wstydzić swojej powietrznej floty – Airbus jest nowoczesny i czysty. Samolot startuje kilka minut po godzinie 13.00 a ja bez żalu żegnam się na dwa tygodnie z bardzo mroźną tego dnia Polską (-16 0C).

W samolocie na trasie do Stambułu jest wprawdzie kilku Turków ale ogromną większość stanowią Polacy. I to daje się od razu zauważyć. Lot ma trwać 2,5 godziny a mniej więcej w połowie lotu Dzień pierwszy - dwa przeloty i trzy lotniska - to wszystko co było nam dane zobaczyć.zaczyna brakować alkoholu. Widać zarządzający tureckimi liniami lotniczymi naiwnie przypuszczali, że część pasażerów zamiast piwa i whisky do posiłku wybierze herbatę, kawę, sok lub jakikolwiek inny napój, jednak się przeliczyli. Mam wrażenie że oprócz nas wszyscy piją coś procentowego. Grupa Polaków i brak alkoholu to najprostszy sposób na obniżenie morale podczas podróży. Pojawiają się szepty, pomruki niezadowolenia, konspiracyjne spojrzenia oraz rozmowy, co owocuje oczywiście zgodnie z obowiązującą ostatnio w kraju modą, powstaniem teorii spiskowej. Nie tylko więc katastrofy lotnicze powodują powstawanie teorii spiskowych, brak alkoholu też może być świetnym dla nich impulsem. Wszak dla niektórych moich współpasażerów to iście prawdziwa katastrofa. Coraz częściej słyszę głosy, że to turecka obsługa samolotu specjalnie alkohol chowa i nie wydaje go pasażerom. Ogromnie interesuje mnie to dlaczego mieliby tak robić jednak nie udało mi się ustalić autorów tych teorii. Rodzi się jedynie w moich myślach obraz tureckich stewardess handlujących przed europejskimi lotniskami alkoholem zaoszczędzonym podczas lotów. I bardzo ciekawi mnie czy piloci swoją działkę dostają. Jeżeli tak, to mam tylko nadzieję, że w pieniądzach a nie w alkoholu i to nie daj Bóg podczas lotu. Równy i pewny kurs samolotu rozwiewa jednak moje obawy (na pewno autopilot nie pije kradzionego alkoholu). Tak oto po raz pierwszy podczas tej podróży stwierdzam, ze moi rodacy to jednak czasami dziwni ludzie. Przesiadka w Stambule spowoduje, że szybko pomyślę tak po raz drugi.

 

Podczas przesiadki okazuje się, że grupy lecące na wycieczkę Tajlandia-Kambodża-Wietnam lecą już z Warszawy z polskojęzycznymi pilotami, natomiast wycieczka do Indii ze swoim pilotem spotkać ma się dopiero w Delhi. Przesiadkowy port lotniczy Stambuł-Ataturk jest znacznie większy niż nasze Okęcie, dodatkowo większość ludzi z naszej wycieczki nie zna nawet w podstawowym zakresie języka angielskiego, zaczynają więc się niepokoić o to czy znajdą na czas drogę, wszak na przesiadkę nie ma za dużo czasu. Aby pomóc ludziom, którym nie wystarcza wydrukowany na bilecie numer bramki do której mają się stawić i doskonałe oznaczenie strefy tranzytowej na lotnisku jeden z pilotów kierunku Tajlandzkiego oferuje się wskazać drogę. Ja znając tylko podstawy angielskiego nie mam obaw o zabłądzenie. Angielskiego uczę się co prawda od kilku lat, ale kilka ładnych lat to jeszcze zajmie w obecnym tempie. Tak sobie obliczyłem, że w wieku 60-ciu lat będę już w pełni i płynnie tym językiem władał. I to mi pasuje, zakładam że w tym wieku mogą występować już u mnie problemy zdrowotne podczas podróży i jak znalazł będę umiał się z lekarzami czy pielęgniarkami samodzielnie porozumiewać. Obaw o zabłądzenie nie mamy, ustawiamy się jednak grzecznie w grupie „indyjskiej”. Pan pilot głośno nawołuje: „lecący do Indii proszę tutaj”. Gdzieś obok Pani pilot wzywa: „lecący do Tajlandii proszę tutaj”. Wszystko wydaje się jasne. Jednak nagle pojawia się grupka osób z wyraźną konsternacją na twarzach i zagubieniem w oczach. Stanęli niezdecydowanie na środku pomiędzy grupami jakby jeszcze się zastanawiali gdzie chcą polecieć. Piloci nawołują coraz głośniej mimo tego uparta grupka dalej jest niezdecydowana. Wreszcie jedna z pań, najodważniejsza z grupy krzyczy do pilota: – Proszę pana a co my mamy zrobić, my nie do Indii, my do Delhi? Normalnie opadłyby mi ręce, na szczęście trzymałem bagaż podręczny. Bo albo ci ludzie wybierali wycieczkę na chybił trafił, albo nie mieli nigdy geografii i nie poświęcili pięciu minut na poznanie kraju do którego lecą i nie wiedzą, że Delhi to właśnie jedno z miast Indii, tak na dodatek stolica tego państwa. Możliwe jednak, że po prostu chcą spędzić dwa tygodnie w eksterytorialnej strefie przed odprawą paszportową na lotnisku Indiry Gandhi w Delhi nie stawiając w świetle prawa międzynarodowego nogi na indyjskiej ziemi. Pilotowi udaje się jednak przekonać niezdecydowanych, że oni jednak lecą do Indii i tak oto zwartą grupą spacerujemy we wskazanym przez niego kierunku.


Przesiadkowa godzina mija bardzo szybko i tak oto znów jesteśmy na pokładzie Airbusa Turkish Airlines, tym razem już znacznie większego i z prawdziwie międzynarodową obsadą pasażerów. Zajmując miejsce rozglądam się z ciekawością i rozpoznaję wiele języków. Oprócz Polaków lecą między innymi Anglicy, Litwini, Węgrzy, Turcy, Hindusi, Koreańczycy, Japończycy. Niestety z tych wszystkich ludzi tuż za nami siadają Polki, które siedziały za nami również podczas poprzedniego lotu. Niestety dlatego, że panie te udowodniły już nam, jak z wielkim zaangażowaniem, głośno i bez minuty przerwy potrafią rozmawiać o sobie i swoich znajomych. Było to na tyle męczące, że cały czas 2,5 godzinnego lotu do Stambułu żywiłem nadzieję, że może należą one do grupy Tajlandzkiej. Z obawą i załamaniem przyjąłem fakt ustawienia się tych pań przy grupie indyjskiej. Zastosowałem wtedy wszystkie dostępne i znane mi sztuczki, włączając w to modlitwy kilku wyznań, odpychanie wzrokiem i falami myślowymi, na koniec częstując je potężną dawką bazyliszkowego spojrzenia. Nie pomogło, panie stały przy grupie indyjskiej i za nic nie chciały odejść. Bezsilny, pogodziłem się z tym żywiąc nadzieję, że siądą za mną jacyś Węgrzy i rozkosznie nie będę rozumiał tego jak rozmawiają o swoich życiowych i rodzinnych problemach. Wszak węgierski znam zdecydowanie słabiej niż nawet angielski. Panie usiadły jednak tuż za nami i zajęły się uzgadnianiem jakimi drinkami zainaugurują lot do Delhi, pewnie obawiając się, że znów może zabraknąć alkoholu. Moje obawy po starcie niestety się potwierdzają. Panie przekraczając znacznie dopuszczalny dla zachowania zdrowia poziom decybeli rozmawiają o swoich koleżankach notorycznie zdradzanych, zostawianych przez mężczyzn, zmuszonych przez zły los do samotnego wychowywania dzieci, podczas gdy ich byli faceci tracą cały ich wspólny dorobek w nowych związkach. Po drugiej godzinie lotu czuję się jako facet podle, z obawą myślę, że rano przy goleniu będę musiał spojrzeć sobie w twarz. Wszak faceci to świnie. Może jednak Delhi zwiedzać będę nieogolony? W połowie lotu obsługa podaje jedzenie (chyba najlepsze jakie dotąd jadłem na pokładzie samolotu), witam to z radością. Nie tyle z powodu jakiegoś nadmiernego uczucia głodu, mam nadzieję na chwilową przerwę w wywodach moich sąsiadek. Niestety panie udowadniają, że pełne usta nie są najmniejszą przeszkodą w rozmowie. Odgłosy przełykania doskonale wkomponowały się w wywody o tragicznych przejściach jednej z koleżanek. Pocieszam się jedynie tym, że co się źle zaczyna musi się dobrze skończyć. I podczas tego pocieszania wpadam na genialny, aczkolwiek bardzo spóźniony pomysł. Przypomniało mi się przecież, że obsługa rozdawała słuchawki. Drżącymi rękami w pośpiechu otwieram opakowanie, zakładam słuchawki, podpinam się do radia i oto uszy moje pieści rozkoszna muzyka. Nie szkodzi nawet, że po turecku, nie szkodzi, że głośna aby panie zagłuszyć. Jest rozkosznie Po chwili zmieniam stację radiową i słucham Pink Floyd. Nie ma już głośnych rodaczek, patrzę na mapę lotu wyświetlaną na monitorze przed moim siedzeniem – jesteśmy nad Afganistanem. Panie wysiadły. To takie proste, wystarczyło użyć słuchawek, które cały czas miałem w schowku przed sobą. Obiecuję sobie już nigdy o tym nie zapomnieć.

Po kilku godzinach lądujemy w Delhi. W Polsce jest północ a według czasu lokalnego już 4.30. Zmęczeni ale zadowoleni, że lot przebiegł bez problemu (nawet alkohol się tym razem nie skończył – jednak co większy samolot to większa ilość butelek na pokładzie) udajemy się do odprawy paszportowej. Przestronne i wyścielone dywanami terminale lotniska robią na mnie duże wrażenie. Ze smutkiem myślę o mało reprezentacyjnym, nawet po rozbudowie, Okęciu.

Boksów do odprawy paszportowej jest dużo, ale tylko w jednym siedzi celnik. 330 pasażerów samolotu ustawia się więc w jedną kolejkę. Obawiam się, że trochę to potrwa, tym bardziej, że trzeba Następnego dnia Indie miały się nam zapezentować pełnią swoich barwwypełnić formularze wjazdowe. W dość sennym o tej godzinie terminalu robi się coraz głośniej. I to właśnie dzięki temu, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, jak grzyby po deszczu zaczynają się w kolejnych boksach pojawiać głowy celników. Okazało się, że znudzeni brakiem przylatujących samolotów panowie zasnęli sobie na własnych fotelach z głowami schowanymi pod ladą boksów. Po minucie turystów obsługuje już trzech obudzonych a z każdą chwilą pojawiają się kolejni. Rozkoszowanie się tą komiczną sytuacją nie przeszkadza mi przeskoczyć jako pierwszemu do sąsiedniego boksu. Odprawa paszportowa nabiera tempa, ostatecznie pasażerów naszego samolotu obsługuje aż siedem stanowisk.

Podchodzę do stanowiska, podaję paszport wraz z deklaracją i w tym momencie zaczynają się schody. Bystre oko celnika dostrzegło brak wpisu w jednej z pozycji i to bardzo ważnej. Kluczowej rzec można by w tym momencie dla niego, otóż nie wpisałem adresu pod jakim będę przebywał podczas pobytu w Indiach. Pan oddaje mi deklarację i prosi o odpowiedni wpis, ja tłumaczę że to wycieczka objazdowa i nie znam miejsca pobytu, że prawie codziennie będzie to inny hotel. Pan jest niewzruszony – jest rubryka to wpis musi być, albo on mnie do Indii nie wpuści i basta. Ja nawet nie znam nazwy pierwszego hotelu w Delhi w którym mamy nocować więc uparcie stoję i wpisu stosownego odmawiam. Na pozostałych stanowiskach ludzie z naszej wycieczki mają ten sam problem. Do obsługującego mnie celnika podchodzi drugi i zaczynają się naradzać, ja łamanym angielskim – łamanym z powodu niedouczenia i łamanym z powodu tego, że po długiej podróży jestem zmęczony i głos tak jakoś samoistnie się łamie tłumaczę, że może wpiszę, że jestem na wycieczce objazdowej i nocować będę w różnych hotelach i podam tylko nazwy miast. Przez kilka długich sekund ważą się losy mojego pobytu w Indiach. Po chwili panowie z uśmiechem przystają na propozycję. Pewnie stwierdzają, że zgodnie z prawem wszystkie rubryki odpowiednie wpisy posiadać będą a uciążliwi turyści już sobie pójdą i oni wrócą do drzemki czekając na następny samolot. Mój patent znajduje zastosowanie na pozostałych stanowiskach. A gdy czekam na bagaże, odczuwając ulgę z przejścia odprawy przypomina mi się lotniskowy dowcip o Polakach. Otóż jeden z panów wypełniając deklarację w rubryce SEX (płeć po angielsku) wpisać miał: „od czasu do czasu”.

I tak oto stoimy na Indyjskiej ziemi. Czekający na nas pilot – Pani Beata zbiera całą grupkę i wpakowuje z bagażami do autokaru. Oczywiście nie razem, bagaże do luku bagażowego a nas na siedzenia. Ze zdziwieniem stwierdzam, że przylecieli ludzie, którzy chcieli do Indii i ci co do Delhi chcieli – jak to się wspaniale poukładało wszystko. Po 30 minutach jesteśmy w hotelu – cztery godziny snu i zwiedzanie Delhi przed nami.

PS. Planowałem 7 odcinków relacji (jeden odcinek = dwa dni podróży), jednak po opisaniu pierwszego dnia z przerażeniem stwierdziłem, że jestem bardziej płodnym „pisarzem” niż sam zakładałem. Aby Państwa nie zanudzić śmiertelnie zbyt długim odcinkami, postanowiłem po naradzie i przedyskutowaniu tego w szerszym gronie całość podzielić na 14 odcinków. Jeden odcinek = jeden dzień i tego się będę teraz konsekwentnie trzymał.

 

Hotel w Delhi położony był przy ruchliwej ulicy, byliśmy jednak zmęczeni lotem i zupełnie nam to nie przeszkadzało

Komentarze   

 
#8 Rafaello diTravelfan 2016-02-21 14:32
Hej ! Jestem świeżo po lekturze Twojej barwnej relacji z imprezy Kolory pustynnych miast. Z Twoich opisów wynika, że tam jest tam pełno dziwnych ludzi...co to patrzą na fotografujących i filmujących. Nie zawsze wychwyci się, że ktoś stojący w tłumie nie życzy sobie (albo życzy za kasę) być filmowanym. Jeżdżąc po świecie, zwykle nastawiam się na filmowanie. Moje filmy z wyjazdu na wyjazd są coraz bardziej profesjonalne. Zależy mi zatem na dobrej stabilizacji obrazu. Zastanawiam się zatem czy zaryzykować i wziąć monopod (przerobiłem go na potrzeby utrzymania kamery...dokład ając do niego rozkładane nóżki) i wtedy ujęcia będą „telewizyjne”.. . czy jednak ograniczyć się wyłącznie do nieco zawodnego statywu naszyjnego. Co prawda ujęcia będą czasem mniej stabilne...ale uniknę wielu problemów. Wiadomo statyw naszyjny noszę na szyi ze sobą...i traktuje jako przedłużenie ręki. Niestety nie gwarantuje on super stabilności, a na monopod muszę mieć kilka sekund żeby go zwinąć...co utrudnia ewentualną ewakuację. Poza tym rozkładanie monopodu oraz nóżek…zwłaszcza w miejscach pełnych ludzi, to zawsze zajmuje więcej czasu.
Kolejna sprawa, wiem że podczas wizyt w obiektach żądają za fotki/filmowani e dodatkowego haraczu. Czy jak widzą kogoś ze statywem nie robią dodatkowych utrudnień ?
Jak jest w Taj Mahal ? Czytałem z Twojej relacji o „lotniskowych” rewizjach przed wejściem na teren obiektu. Ponoć nie wolno niczego wnosić poza aparatem (nic nie wiem o kamerze???) Czy warto zaryzykować zabranie do Taj Mahal monopodu, czy tylko ograniczyć się tam do kręcenia z ręki ?
 
 
#7 Krzysztof Tarka 2011-04-04 19:00
Dzięki Grzesiu. Pozdrawiam również.
I mam nadzieję, że przeczytają. A co do wydawania to przecież wydawanie pieniędzy jest przyjemne...
 
 
#6 Grzegorz Sadowski 2011-04-04 18:38
Krzysiu oszczędż.Jak moje córki przeczytają ten teks będą mnie czekały duże wydatki.Gratulu je i pozdrawiam
 
 
#5 Krzysztof Tarka 2011-03-30 08:26
Autor musi pracować aby zarobić na nastepny wyjazd, więc na częściej niż jeden odcinek w piątek, niestety nie ma co liczyć :D
 
 
#4 Pimi 2011-03-30 08:15
Piknie, Panie piknie! ...tylko co to za przestój??? Najpierw rozochacasz, a teraz tak długgo każesz czekać?
 
 
#3 Banita 2011-03-29 16:12
Brat fajnie napisane, poczucie humoru które lubię, czekam więc na następne odcinki!! :lol:
 
 
#2 Orfeusz 2011-03-25 13:06
Podoba mi się i zazdroszczę, a to dopiero poczatek:)
 
 
#1 Krzysztof Owoc 2011-03-25 08:06
brawo ! świetny tekst. czekam na więcej :)
 

Ostatnie komentarze

  • Rafaello diTravelfan
    Hej ! Jestem świeżo po lekturze Twojej barwnej relacji z imprezy Kolory pustynnych ...

    Czytaj więcej...

     
  • www.
    Nie do końca ze wszystkim się zgodzę, ale w gruncie rzeczy dobrze napisane i będę ...

    Czytaj więcej...

     
  • Krystyna
    Brawo Janeczko - są miejsca,gdzie rządzi przyroda, a nie pseudoturyści jakiejkolwiek ...

    Czytaj więcej...

     
  • anastazja
    świetnie autor opisuje swoje wojaże w lutym i ja lecę do Indii i trochę się ...

    Czytaj więcej...

     
  • http://www.
    Bardzo dobrze powiedziane, w wielu kwestiach się zgadzam.

    Czytaj więcej...

Gościmy

Odwiedza nas 32 gości oraz 0 użytkowników.