W sumie to już trzeci fort zwiedzany w Indiach, jednak każdy jest inny i dzięki temu nudy nie ma. Na główny dziedziniec fortu wjeżdżamy windą, po zwiedzaniu zejdziemy z góry już normalną drogą. Pan nadzorujący windę ogłasza naszej grupie: „do windy jednorazowo wejść może 5 Amerykanów lub 7 Niemców lub 10 Europejczyków z pozostałych krajów lub 15 hindusów albo też 18 Japończyków z 36-cioma aparatami fotograficznymi”.
Dzień VII (3.03.2011r.) Dżodhpur
DŻODHPUR RALLY
Wstajemy dość wcześnie rano. Po śniadaniu musimy bowiem sporo przejechać. Od godziny 12.00 mamy już w planie zwiedzanie kolejnego ciekawego miasta Radżastanu – Dżodhpuru, zwanego błękitnym miastem. Mimo tego, że wczorajsza uroczysta kolacja trwała bardzo długo, wyjazd z hotelu następuje zgodnie z planem. Spora grupa osób odpoczywa w autobusie po nocnych szaleństwach. W sumie do południa nie ma w autobusie i tak za bardzo co robić, chyba że chce się słuchać pani pilot, która opowiada o tym, co nas tego dnia czeka. Ja skupiam się na tym, co dzieje się na drodze i robię zdjęcia. Dzieje się dużo, więc robię dużo zdjęć. Czas leci mi niesamowicie szybko. Po pewnym czasie ze zdziwieniem odbieram informację, że oto już za 15 minut będziemy w Dżodhpurze. Przecież mieliśmy jechać cztery godziny.
Pierwszy punkt zwiedzania to - jakby inaczej - fort. Jest to drugie pod względem wielkości miasto Radżastanu, więc fort musi być. Twierdzę Meherengarh widać już było z autobusu z odległości kilku kilometrów od miasta, wznosi się ona bowiem na wysokiej skale górującej nad miastem. Według tego co przeczytałem w przewodniku, widok z murów fortu na miasto jest niezwykły i od razu zdradza dlaczego miasto to nazywane jest błękitnym miastem. Czasami jednak to co w przewodniku - przy odpowiednio zrobionym zdjęciu – zachwyca, w rzeczywistości już tak fantastycznie nie wygląda. Niemniej liczę jednak, że zachwyty przy opisywaniu widoków z twierdzy nie były przesadą.
W sumie to już trzeci fort zwiedzany w Indiach, jednak każdy jest inny i dzięki temu nudy nie ma. Na główny dziedziniec fortu wjeżdżamy windą, po zwiedzaniu zejdziemy z góry już normalną drogą. Pan nadzorujący windę ogłasza naszej grupie: „do windy jednorazowo wejść może 5 Amerykanów lub 7 Niemców lub 10 Europejczyków z pozostałych krajów lub 15 hindusów albo też 18 Japończyków z 36-cioma aparatami fotograficznymi”. Wzmianka o Japończykach najbardziej mi się podoba, dobrze wiedzieć, że jest ktoś bardziej stuknięty na punkcie robienia zdjęć niż ja. Wjeżdżamy więc dziesiątkami. Widok z góry zachwyca, nic w jego opisach nie było przesadą. Miasto, które - kiedy porusza się jego uliczkami - wygląda jak każde inne w Indiach, widziane z fortu przybiera odmienne oblicze, dominuje piękna błękitna barwa. Z zachwytem stwierdzam, że nazwa błękitne miasto z pewnością nie zostało nadane na wyrost.
Nie sądziłem, że po Bikanerze i Dżajsalmerze inny fort spodoba mi się jeszcze bardziej. A jednak. Zamiast więc spacerować przez godzinę z całą grupą po muzeum mieszczącym się w jednym z budynków, wraz ze znajomymi z Poznania załatwiamy to w 15 minut i resztę czasu poświęcamy na wędrówki po dziedzińcach i zakamarkach fortu. Na jednym z dziedzińców trafiamy na pokaz wiązania i zakładania turbanu. Gdy na własne oczy widzę, że zgrabny turban tworzy się z ośmiometrowego kawałka materiału poczułem się głupio, że całe moje dziecięce życie robiłem mamie problemy z ubieraniem czapki. Tutaj proszę, osiem metrów materiału noszą dobrowolnie i to przez cały rok.
Ogrom fortu robi na nas wrażenie. Wrażenie robi na nas także prawda, która do nas dociera, że schodzić z fortu mamy inną drogą niż wjechaliśmy, a my od pewnego czasu nie widzimy już nikogo z naszej grupy. Pośpiesznie sprawdzamy muzeum, niestety ani śladu naszych. Dodatkowo powiedzieliśmy pani pilot, że ma na nas nie zważać podczas zwiedzania, bo będziemy się od grupy odłączać, aby swobodnie zwiedzać i fotografować to, co chcemy. Wygląda to na klasyczny piłkarski „samobój”. Nie chcieliśmy, aby przewodniczka na nas uważała, to nie uważała, zgodnie z życzeniem. Problem jest tylko jeden, gdzie teraz iść. Przez 15 minut przebiegamy pałace, dziedzińce, kierując się strzałkami z kierunkiem zwiedzania a naszej grupy ani śladu. Rozdzielamy się, aby sprawdzać wszystkie korytarze, wszystkie przejścia i dziedzińce. To przynosi rezultat i po kolejnych 10 minutach szczęśliwi trafiamy na nasze stadko. Szczęście nie trwa jednak długo, okazuje się, że gdzieś po drodze zgubił nam się nasz znajomy z Poznania - Bogdan. Teraz trzeba odszukać z kolei jego, do tego nie stracić dopiero co nawiązanego kontaktu z grupą. Na szczęście przerwa na drobne
zakupy w sklepikach znajdujących się na terenie fortu pozwala nam się poodnajdywać. Obiecujemy sobie już się więcej od grupy nie odłączać w żadnym miejscu. Za dwa dni okaże się, że nie jesteśmy konsekwentni, bowiem (o czym w jednym z kolejnych odcinków) zgubimy się kolejny raz w miejskich pałacach w Udajpurze. Tego dnia jednak o tym jeszcze nie wiedzieliśmy i mieliśmy naprawdę szczere chęci niegubienia się już więcej.
Po forcie Meherengarh czas na centrum Dżodhpuru. Do centrum miasta nie można wjechać tak dużym autokarem, jakim my podróżujemy. Dzięki temu czas na niespodziewaną atrakcję w postaci jazdy tuk-tukami. Pilotka wycieczki wraz z lokalnym przewodnikiem wynajmują 15 tuk-tuków i zwartą grupą ruszamy do centrum. Niektóre tuk-tuki zabierają cztery osoby, my z żona mamy więcej szczęścia i jedziemy tylko we dwójkę. Chyba z tej wygody przychodzi mi do głowy pewien nie najmądrzejszy pomysł. 90% moich pomysłów określiłbym jako nie najmądrzejsze, zwykle ich jednak nie realizuję. Ten jednak tak. Gdy przez pewien czas jedziemy w środku stawki, tuż obok Joli i Bogdana z Poznania, ponosi mnie fantazja. Obiecuję kierowcy ekstra 250 rupii premii jeżeli dojedziemy na miejsce pierwsi. To niestety mój kolejny błąd w Indiach. Przekonujemy się dzięki niemu jak niewiele warte jest tutaj ludzkie życie. Dokładnie jak niewiele jest warte nasze życie – moje i żony. Otóż jest ono warte, jak nietrudno wyliczyć, 125 rupii za sztukę. Kierowca za te obiecane pieniądze nie wahał się kilkakrotnie nim ryzykować. Przejeżdżał krzyżówki manewrując pomiędzy nadjeżdżającymi z różnych stron pojazdami, wciskał się na zakręcie między ciężarówkę a autobus komunikacji miejskiej, które skręcając dosłownie ocierały się o nasz pojazd, manewrował z pełną szybkością pomiędzy straganami i leżącymi krowami, wyprzedzał to z lewej to z prawej, nawet chodnikiem w jednym miejscu. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, jakoś nie cieszyłem się z sukcesu. Byliśmy pierwsi, a ja drżącymi rękoma wypłacałem kierowcy należne pieniądze, i to bynajmniej nie dlatego drżącymi, że żal mi było tej kwoty.
Dżodhpur, pomimo tego, że z perspektywy ulicy nie jest już błękitny, ma swój klimat. Największe wrażenie robi na mnie położony z obu stron ruchliwej ulicy targ miejski z wieżą zegarową pośrodku. Z targowiska wspaniale widać także wznoszący się na skale fort. Podczas spaceru dajemy się zaciągnąć do sklepu z przyprawami i herbatami. Sprzedawca zna swój fach. Pomimo tego, że w domu obiady gotuje teściowa, kupujemy każdy rodzaj mieszanki przypraw. Tak tu wszystko pachnie i smakuje, że nie da się inaczej. Tak samo jest z herbatą. Ciężko wybrać z setki egzotycznych rodzajów. A wybrać trzeba, bo bagaż lotniczy ma swoje limity. Pomimo tego ze sklepu wychodzimy z pełnymi torbami i nadzieją, że jakoś to w naszych walizkach upchamy. No cóż, będzie co wręczać znajomym po powrocie do Polski.
Po dwóch godzinach podziwiania niezwykłego centrum miasta, zbieramy się w umówionym punkcie. Do miejsca, w którym mamy zaparkowany autokar, ponownie wyruszamy tuk-tukami. Spokojnie i szczęśliwie wleczemy się w środku stawki, a po przeżyciach sprzed kilku godzin, żadne głupie myśli nie przychodzą mi do głowy. Zastanawiam się tylko, dlaczego Karun Chandhok dość bezbarwnie spisywał się w F1 w poprzednim sezonie, skoro pierwszy lepszy kierowca tuk-tuka w Indiach to prawdziwy demon prędkości. Może wynikało to z kiepskiego bolidu, a może hindus nie czuł się najlepiej na sterylnych torach jakże różniących się od indyjskich dróg. I z całą pewnością krowy oraz ciężarówki TATA wyprzedza się łatwiej niż bolidy F1.
Na jednej z krzyżówek, już poza centrum, dochodzi do zabawnej sytuacji. Dwa tuk-tuki z miejscowymi zatrzymały się na światłach i przepuszczały autobusy komunikacji miejskiej. Byli to na pewno jacyś znajomi, bowiem rozmawiali ze sobą czekając na wolną drogę. Jakże zdziwili się, gdy nagle zostali otoczeni chmarą tuk-tuków z białymi twarzami. Wysiedli ze swoich pojazdów i zaczęli robić zdjęcia swoimi telefonami komórkowymi. Zresztą bardzo chętnie pozowaliśmy. I to pomimo świadomości, że coś jest nie tak. Przecież to my przyjechaliśmy po egzotykę, a nie żeby samemu za egzotykę robić.
Ostatnim punktem dnia jest zwiedzanie zbudowanego z białego marmuru mauzoleum Jaswant Thada, które powstało na cześć Mahardży Jaswanta Singha II. Stało się ono miejscem kremacji władców Dżodhpuru. Mauzoleum położone jest na wzgórzu i dlatego wszyscy mieszkańcy miasta widzieli ogień, gdy ciało władcy poddawano kremacji. Po całym dniu zwiedzania spacerujemy sobie nieśpiesznie, oglądając mauzoleum oraz podziwiając widoki na miasto i na fort znajdujący się na jeszcze wyższym wzgórzu niż te, na którym teraz jesteśmy. W promieniach zachodzącego słońca fort i miasto przybierają fantastyczne barwy. Nic co piękne nie trwa jednak wiecznie, delektowanie się tymi widokami przerywają nam w pewnym momencie gwizdki strażników pilnujących tego miejsca. Okazało się, że skończył się już czas otwarcia mauzoleum dla turystów i jednocześnie dzień pracy strażników. Dlatego w ten sposób delikatnie dają nam znać, abyśmy już sobie poszli.
Śpimy tego dnia w hotelu w Dżodhpurze, dzięki temu już po kilkunastu minutach jazdy autokarem jesteśmy na miejscu. Hotel jest ładny i przestronny. Po prysznicu i dobrej kolacji tradycyjnie przeglądam zdjęcia z całego dnia. To aż niemożliwe, że kolejny dzień okazuje się być doskonały. Doskonałe widoki, doskonałe zdjęcia. Przecież nie może być tak idealnie cały czas. Jeszcze nie wiem, że przebojem kolejnego dnia będzie kupa. I co gorsze też nam się spodoba.
Oglądam także kolejny mecz krykieta. Nie wiadomo dlaczego, ale akurat podczas tego meczu zaczynam rozumieć większość zasad tej gry. Nagle wszystko stało się dla mnie proste. Cały czas transmisja przetykana jest zapowiedzią jutrzejszego meczu. Jutro kibicować będę „man in blue”, czyli hindusom. Teraz czas spać a jutro DO BOJU INDIE! Oby tylko Goldi nie musiał się śpieszyć na mecz.
Odwiedza nas 30 gości oraz 0 użytkowników.
Czytaj więcej...